Witam po raz kolejny. W pierwszym jako takim konkretnym wpisie na tym blogu mam zamiar poruszyć kwestię, z którą podejrzewam spotyka się notorycznie każdy z nas, kto na szerszą skalę działa zarówno w rzeczywistości jak i w Internetach (wybaczcie mi liczbę mnogą, ale zwyczajnie lubię tak określać sieć) – czyli to, w jaki sposób jeden wpływa na drugi, a drugi na pierwszy.

 

 

Tak, będzie o portalach społecznościowych. Era naszej-klasy, o pardon, nk.pl, minęła już bezpowrotnie, moim zdaniem kończąc się, gdy serwis zaczął kopiować zbyt dużo rozwiązań od międzynarodowego potentata portali społecznościowych – Facebooka. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko samej idei tego sajta. Ba, sam korzystam z jego usług. Problem zaczyna się tu, gdzie ‚fejs’ wytwarza swój własny mikroświat. I o ile nie mam nic przeciwko wirtualnym światom i rzeczywistościom, to nigdy w życiu nie jestem za tym, aby wracały tam, skąd przyszły – czyli z rzeczywistości. A o ile wkład światów wykreowanych na potrzeby przykładowo gier komputerowych można spokojnie zamknąć w popkulturze, tak mam wrażenie, że udział portalu, którego logiem jest niebieski kwadracik z literką ‚f’ znacznie poza nią wykracza, lecz nikomu zdaje się to nie przeszkadzać.

 

Mnie jakoś zaczęło to irytować niezmiernie ostatnimi czasy, gdy zacząłem zauważać przemożną ‚fejsbukizację’ otoczenia. Któryś ze znajomych na tym portalu wrzucił na ‚swój kawałek podłogi’ link do strony, którego tutaj nie przytoczę z powodu braku chęci szukania, dzięki której możemy mieć absolutnie za darmo staroszkolną pieczątkę, która po przyciśnięciu do jakiejkolwiek powierzchni wyprodukuje nam niebieski prostokąt z dłonią z kciukiem ku górze i napisem oświadczającym, iż ‚Lubię to!’, jakże charakterystycznym dla tegoż portalu (Aczkolwiek nie dla mnie, ale to ze względu na to, iż jestem TAK ALTERNATYWNY, że moja strona Facebooka mówi do mnie po angielsku w stylu pirackim i zamiast ‚Lubię to!’ mam o wiele bardziej treściwe ‚Arr!’. Chociaż to chyba bardziej chodzi o przycisk taki czy inny niż o jego treść. Nie ogarniam generalnie.). Strona w dodatku reklamowała się stwierdzeniem, że ‚możesz wyrazić swoją aprobatę w fejsbukowym stylu’. NO GENIUSZ. Teraz wszystko będzie można lubić, nawet bez dostępu do sieci! Co z tego, że w niej jest już do ‚lubienia’ praktycznie wszystko, co może być, zaczynając od stron podsyłających ciekawe wiadomości a kończąc na poznańskich warzywniakach. No bo faktycznie. Popatrzcie na to, te kilka osób, które to czytacie. Po co pisać milionowe recenzje, dowodzić swoich opinii i przekonań, kiedy po prostu można przybić pod danym hasłem ‚Lubię to!’ i już po krzyku. Wszyscy wiedzą, że ja to lubię. Podoba mi się. To wystarczy. Nawet pewna z wrocławskich galerii handlowych ma na jednym ze swoich pawilonów banner z ‚okejką’ i przewrotnym napisem ‚To lubię!’, pewnie ze względów praw autorskich. No tak, bo teraz ‚Lubię to!’ = Facebook. Wiedział już o tym Kazimierz Przerwa-Tetmajer, kiedy na początku XX wieku czy tam na końcu XIX w wierszu ‚Lubię, kiedy kobieta…’ wielokrotnie, o ile pamięć mnie nie myli, użył tego zwrotu, co pewnie teraz powoduje napady śmiechu u intelektualnych elit każdego z polskich miast.

 

Jak już wspominałem, nie mam nic przeciwko wpychaniu się światów wirtualnych w rzeczywistość, tak długo, jak zostaje to w obrębie popkultury czy jest jakimś sposobem na satyrę rzeczywistości. Jednak serwisy takie jak Facebook powoli, jeżeli nie już, stają się kolejną z rąk człowieka – po telefonach komórkowych, komputerach, Internetach no i oczywiście jego dwóch własnych. Niektórzy pracodawcy podobno wręcz wymagają od swoich pracowników posiadania takiego profilu, co pozwala na łatwiejszą kontrolę podwładnego i ewentualne wywalenie go z pracy, gdy okaże się, że w czasie chorobowego był na kilkudniowych wakacjach, o których oczywiście pochwalił się na zdjęciach na rzeczonym portalu. Inni dobrowolnie włączają takie portale głębiej w swoje życie, informując, że teraz są w domu, piszą wiadomość, obiad stygnie, a za chwilę trzeba wywiesić pranie. A za pół godziny przypną sobie pinezkę gdzieś na mieście, żeby pokazać, że są w szkole. A przy okazji dopną do niej wszystkich kolegów z klasy/szkoły/etc. – bo przecież oni też tam są!

 

W sumie, to już niezupełnie ogarniam, jakie przesłanie miał mieć ten tekst. Chyba, że jak Internety wchodzą nam z butami w życie to, cytując klasyka, ‚wiedz, że coś się dzieje’, ale nie jestem pewien. Miałem potrzebę gdzieś wyładować irytację spowodowaną takimi a nie innymi faktami. Chyba po to istnieje ta stronka. Ale mogę się mylić.